czwartek, 28 marca 2013

Darryl Reanney - "Śmierć wieczności".

Cały tytuł brzmi "Śmierć wieczności. Przyszłość ludzkiego umysłu". 

Książka wpadła mi w ręce właściwie przypadkowo, ale bez wahania mogę ją polecić wszystkim osobom, które mają jakiekolwiek "filozoficzne" zacięcie. 

Jeśli sprzątanie, gotowanie i chodzenie do pracy nie są głównym sensem Twojego istnienia na tej planecie - powinieneś po tę książkę sięgnąć. Autor próbuje odpowiedzieć na podstawowe pytania dotyczące śmierci i przemijania. Zastanawia się też nad tym, czym właściwie jest życie, oraz czy możliwa jest jakaś forma nieśmiertelności.

Wszystko to poparte współczesnymi teoriami z dziedzin takich jak mechanika kwantowa czy genetyka. Książka jest napisana przystępnym językiem i jej lektura nie wymaga żadnego specjalistycznego przygotowania...

W książce znaleźć można odpowiedzi na pytanie dlaczego czas płynie "do przodu", czym właściwie jest czas, czy przyszłość już istnieje oraz czym jest grawitacja. Mało tego, Darryl uświadamia pewne nasze ograniczenia, których w ogóle na co dzień nie jesteśmy świadomi :-) Na przykład niemożliwość postrzegania przedmiotów w czwartym wymiarze.

Niektóre fragmenty czytałem z zapartym tchem. Na przykład o tym, że fale elektromagnetyczne teoretycznie mogą płynąć z przyszłości w przeszłość, a zatem mogą zostać odebrane zanim będą wysłane. Że skutek może być wcześniejszy niż przyczyna, a także, że przeszłość może znajdować się - przed nami, czyli w zasadzie w przyszłości :-) 

Niezwykła jest też historia tej książki, bo autor pisał ją przez 10 lat. Zaczął w wieku czterdziestu lat, a skończył jako pięćdziesięciolatek. Widać ogromną zmianę poglądów, jaka dokonała się w nim przez ten czas. Z początku jest twardo stąpającym po ziemi racjonalistą, a potem, pod wpływem na przykład teorii związanych z mechaniką kwantową - staje się niemal mistykiem. Pod koniec książki pisze wprost o kwantowym duchu, ale, o ile dobrze zrozumiałem, chodzi mu raczej o pewnego rodzaju uniwersalną świadomość, wolną od ego. 

Śmierć postrzega w zasadzie jako złudzenie wynikające z wrażenia upływu czasu oraz z "ego", flirtuje z koncepcją wiecznego powrotu zdarzeń. Mimo to wyczuwa się w nim przede wszystkim trzeźwo myślącego naukowca z ogromną wiedzą. Polecam!


niedziela, 17 marca 2013

Przeczytaj zanim podpiszesz!

Bardzo dobra kampania:



Udostępniajcie znajomym!

Coraz więcej jest oszustów, szczególnie żerują na osobach starszych i w trudnej sytuacji. Z naliczania odsetek i wyciągania pieniędzy zrobili swój sposób na życie. Szczególnie uważać trzeba na tych co obiecują emeryturę za dom. Staruszek pożyje kilka lat, a oni mają nieruchomość wartą 300-400 tysięcy za 20-30tys.

Uważajcie na to co podpisujecie, bo polskie prawo Was nie obroni! 

Nawet gdybyście pożyczyli długopis, a w umowie będzie małym druczkiem, że jeśli zapomnicie go oddać, to stracicie dom - sąd i urzędnicy staną po stronie naciągaczy, bo podpisaliście. To jest taka mechaniczna logika.

Oby więcej takich kampanii!


Filozofia w praktyce

To jest ciekawe pytanie - czy filozofia może się jednak do czegoś przydać. Czy gdybyśmy zdecydowali się zrobić z niej normalny przedmiot w szkole (jedna godzina w tygodniu) - to czy uczniowie coś by na tym skorzystali. Tak jak z matematyki albo angielskiego. 
Od dawna staram się przekonać - że tak. 

Niedawno jednak słyszałem wypowiedź pewnego doktora z Uniwersytetu Warszawskiego, który w wiadomościach, oglądanych przez miliony Polaków wyjaśnił, że właśnie nie. Że w zasadzie filozof czy filozofia w niczym nie pomaga, bo jeszcze tylko bardziej wzmaga różne rozterki. Co prawda, to prawda, rozterki wzmaga, ale... kto nie ma rozterek ten nie myśli. A myślenie dało homo sapiens uprzywilejowaną pozycję na tej planecie.

No i chyba znalazłem rozwiązanie problemu. To, czy z nauczania etyki, lub filozofii będzie płynęła jakaś korzyść zależy od tego, JAK będziemy nauczać tych przedmiotów. 

Bardzo ważną cechą myślenia filozoficznego jest na przykład krytycyzm. Ważną cechą myślenia etycznego jest ocenianie różnych zdarzeń, działań, pod kątem dobra albo zła. 

Gdyby na etyce albo filozofii odnosić się do konkretnych, aktualnych spraw, to takie zajęcia byłyby   pożyteczne. Na przykład na etyce, lub nawet filozofii, przy okazji omawiania niektórych poglądów, można robić wiele odniesień do współczesności. 

Weźmy na przykład nieetyczne sposoby oszukiwania, z którymi przecież każdy ma do czynienia na co dzień. Etyka mogłaby spełniać taką funkcję informacyjną. Ostrzegać na przykład przed oszukaną żywnością, podstępnymi pożyczkodawcami, zagrożeniami płynącymi z Internetu, nieuczciwymi praktykami koncernów farmaceutycznych, pracodawców, wyrabiać krytyczne spojrzenie na to, co mówią reklamy, itp. itd.

Takie zajęcia byłyby całkiem praktyczne. Trzeba tylko opracować program i zrobić do tego jakieś atrakcyjne podręczniki.

Problem z nauczaniem filozofii jest też natury psychologicznej.  Człowiek jest zwierzęciem stadnym. Wierzy innym, większości, autorytetom. Nic na to nie poradzimy - taka jest nasza psychika, ukształtowana przez miliony lat ewolucji. Każdy osobnik stara się naśladować zachowanie innych osobników. Kiedy stado biegnie, on biegnie. Kiedy ucieka, on ucieka. Dopóki filozofia lub etyka będą przedmiotem, na który trzeba zostać po lekcjach, w wiosenny dzień, to zawsze przychodzić będzie na niego jedynie garstka zainteresowanych... dla większości będzie to coś nieatrakcyjnego, nieważnego - bo przecież, gdyby było ważne, to by było w programie, myślą sobie. I tak to działa... taka dyskwalifikacja przed startem.

czwartek, 14 marca 2013

Jak kitować ludzi



Napisałem już praktyczne porady na temat, co zrobić, żeby w szkołach nie było etyki i filozofii. Nie ma ich nadal, nie licząc rzadkich wyjątków, więc rady najwyraźniej okazują się skuteczne.
Pomyślałem, że istniałby również popyt na drukowany podręcznik pt. „Jak kitować ludzi”. Udzielałbym w nim najróżniejszych porad. Jak zarabiać pieniądze nie pracując, jak oszukać pracowników, jak ustanawiać prawo, żeby się to opłaciło. Jak wykończyć Polaków, jak się pozbyć emerytów, jak zamknąć szkołę, i tak dalej.

Ja myślę, że to by się mogło nieźle sprzedać. To jest ogromna nisza na rynku. Wszyscy piszą tylko jak być dobrym i uczciwym, czyli rzecz bezwartościowa, a tutaj – proszę. Praktyczny poradnik dla ludzi ceniących praktycyzm.

Postanowiłem nawet wymyślić maleńką próbkę tego dzieła. Podrozdział „jak kitować pracowników w firmie”.  Proponuję takie rady:



1.       Należy ich bezwzględnie skłócać. W tym celu trzeba wprowadzić rozbudowaną hierarchię. Skłóceni są łatwiejsi do zarządzania.
2.       Dobrze jest stwarzać wrażenie, że interes właściciela jest tożsamy z interesem pracowników.
3.       Dobrze jest stwarzać wrażenie, że wszystko idzie źle, nawet jak idzie dobrze.
4.       Trzeba jak się tylko da oszukiwać Państwo, dogadać się w tym celu z Pracownikami. Trzeba jak się da oszukiwać Pracowników i dogadać się w tym celu z urzędnikami.
5.       Trzeba wzmacniać chore ambicje i żerować na nich.
6.       Bezwzględnie wytępić wszystkich myślących ludzi. Można poszczuć niemyślących na myślących, bo niemyślących jest zawsze więcej, zatem mają przewagę liczebną.
7.       Kłamstwo jest najskuteczniejszą metodą zarządzania. Trzeba nieustannie składać obietnice bez pokrycia.
8.       Wynagrodzenie musi być wystarczająco wysokie by pracownik nie uciekł, a jednocześnie maksymalnie niskie. Nazwijmy to „progiem bólu”. Trzeba go wyczuć u każdego z osobna.
9.       Warto mieć zawsze swoich szpiclów. Najlepiej, by szpicle szpiclowali też siebie nawzajem.
10.   Najlepszymi pracownikami będą ci z kredytem i w beznadziejnej sytuacji życiowej. Będzie można ich łatwo poniżać.


I tak dalej i tak dalej. Oprawić to ładnie w skórę i sukces murowany. Po setkach lat opowiadania o cnocie i dobroci wreszcie coś wziętego z życia, tak jak u Machiavellego. Idealny pomysł na prezent dla Szefa wraz z bukietem kwiatów!


Jak się teraz rekrutuje

Mam takiego znajomego, który szuka pracy. Nie ma w tym nic dziwnego, bo teraz pełno jest Polaków bez pracy. No bo ile można tych kas w tej Biedronce otworzyć? A i ochroniarz starczy tylko jeden. 

Ale jak to mówią ortodoksi i klasycy - dla chcącego nic trudnego i jak ktoś chce to robotę znajdzie, a jak nie robi to znaczy, że mu się nie chce. Tutaj pozwolę sobie zacytować pewnego Pana robotnika z którym wdałem się w dyskusję: "Jak mówią, że nie ma pracy, jak jest. Bo przecież te wszystkie kratki ściekowe na tych drogach są pozatykane i trzeba by je było poodtykać". 

Mój znajomy, uwiedziony tą prostą logiką szuka intensywnie pracy. Przegląda ogłoszenia i odpowiada na nie. Tfu! Aplikuje. 

Facet jest modelowym przykładem bezrobotnego. Absolwent studiów humanistycznych, dwa kierunki - historia, socjologia. Mądry gość, można z nim ciekawie pogadać, ma łeb na karku. Ale to są rzeczy bez znaczenia. 

Niedawno pojawiło się ogłoszenie, że sieć sprzedająca książki potrzebuje Konsultanta - Menagera. Facet się ucieszył, że to coś dla niego, bo lubi czytać i na książkach się zna. Pojechał na to spotkanie rekrutacyjne. Kandydatów pełno, totalny spęd. 

Podobno jak jakiś facet do ubikacji poszedł to go krzesłem przyblokowali, żeby nie mógł wyjść. Zawsze to jednego mniej.

Spotkanie rekrutacyjne prowadziły trzy panie psycholożki. I uwaga - "proces rekrutacji składa się z kilku etapów". Na pierwszym etapie każdy musiał opowiedzieć coś o sobie. Jakie ma pasje, hobby, marzenia - i inne pierdoły. Tik-tak. Czas płynie. Panie psycholożki zacierają pod stołem ręce, kasa leci. 

Potem gry i zabawy. Zagadki. Skecze. Scenki. "Wyobraź sobie że jesteś kosmonautą. Lądujesz właśnie awaryjnie na planecie Mars. Co zabierzesz ze sobą?". Zabawa na całego.

Najdziwniejsze, że ludzie to łykają. Nikt nie pyta o wymiar etatu, o umowę, o płacę, wszyscy radośnie robią lokomotywę i biegają w kółeczku. W końcu znajomy nie wytrzymał i zapytał ile się w tej robocie zarabia. 

Podobno panie psycholożki były wściekłe. I rozczarowane. Takie banalne pytanie! Tutaj zabawa wre, ciuchcia robi uuu-uuu, a facet się o pieniądze pyta? O umowę? 

Okazało się, że takie informacje uzyskuje kandydat, który przeszedł wszystkie etapy rekrutacji. Wtajemniczony. Nie muszę chyba pisać, że znajomy wyczuł ściemę bijącą od Pań psycholożek i wyszedł stamtąd. Skądinąd dowiedział się, że płacą ludziom po 700zł. Nie wiem jak to robią, bo niby płaca minimalna i w ogóle... ale mają widać jakiś swój trick. 

Jak ktoś przejdzie te wszystkie etapy, to już pewnie jest tak z siebie dumny, że został tym Menagerem, że już nawet o pieniądze i umowę nie spyta. Sprytne nie? Psychologiczne.

poniedziałek, 11 marca 2013

Panie po co to wszystko?

Najprostsze pytania mają siłę dynamitu. 
Na przystanku przysiadł się do mnie jakiś pijak. Ludzie dookoła pouciekali, bo brzydko pachniał, delikatnie mówiąc. Rozdziawia swoje pełne zepsutych zębów usta i huczy mi do ucha "panie, po co to wszystko?". I pokazuje ruchem głowy na remontowany za unijne pieniądze wiadukt.
"Dają nam kasę i co, za darmo?" - Pyta mnie dalej. 

Już chciałem odpowiedzieć tak, jak mnie nauczył telewizor. Że chodzi o pomoc, i w ogóle, o stabilność. Ale zaraz myślę - stabilność? Czego? Czyją? Czy mnie, Łukaszowi Henelowi, zrobiło się stabilniej? A Tobie Czytelniku? Do licha, może ma facet rację. Od kiedy to ktoś pomaga komuś bezinteresownie? Toż to rzecz bez precedensu w znanej historii ludzkości, wyjąwszy postacie takie jak św. Franciszek z Asyżu. Mam uwierzyć w tę nagłą metamorfozę człowieka? Kanclerz Niemiec i prezydent Francji stali się apostołami miłosierdzia? Bankierzy i korporacje chcą nieść pomoc ubogim? O co tu chodzi? Dlaczego, tak na prawdę, dają te pieniądze?

W telewizji leciała nawet taka reklamówka. Facet krytykuje fundusze unijne i nagle okazuje się, że wychodzi na głupka. Bo jedzie w autobusie dofinansowanym z funduszy, a potem siedzi na szkoleniu z funduszy. Po kiego licha mi jednak autobus z funduszy, kiedy bilet kosztuje coś koło czterech złotych, żebym mógł się tym ładnym autobusikiem przejechać? Pewnie po to samo, co dofinansowane z funduszy szkolenie z wizażu zwolnionemu z pracy górnikowi po pięćdziesiątce...

Może istotnie chodzi o stabilność całej Unii. Może istotnie chodzi o pomoc. Lecz czy w zamian za tę pomoc nie trzeba będzie czegoś zrobić? Czy cena aby nie okaże się wysoka? Czy aby nie jest tak, że na stabilności i bezpieczeństwie finansowym zależy najbardziej zawsze temu, kto najwięcej MA?

Kogo chronią politycy? Biedaków czy finansjerę? Chciałem zapytać tego pijaka, ale zmył się gdzieś niepostrzeżenie. 





O jedzeniu i Kiełbasizmie

Kiełbasizm to już w wielu kręgach właściwie religia. Jedzenie kiełbasy, mielonego, golonki celebruje się z najwyższym uniesieniem. Heretycy, nie oddający się temu kultowi - są usuwani poza nawias.

Oczywiście, trochę żartuję, ale - już tłumaczę o co mi chodzi. Kiedyś napisałem, również nie do końca poważnie, posta o nieetycznej kuchni. Pytanie o etyczną kuchnię pojawiło się w szkole, wśród dzieciaków. To one, nie ja, zauważyły, że jedzenie również może być etyczne bądź nieetyczne. 

Wyjaśniłem, że na pewno nieetycznym jedzeniem jest takie, które powstaje na skutek cierpienia innych istot. Taka jest prawda i inaczej powiedzieć nie mogę, choć sam wiele mam w tej sprawie na sumieniu. 

Okazuje się jednak, że problem ma drugie dno. W Newsweeku 10/2013 na przykład, jest dość obszerny artykuł na temat tego, co producenci robią z żywnością. Celem jest zysk. Mają w nosie zdrowie ludzi, zatem postępują wybitnie nieetycznie.OSZUKUJĄ.

Na przykład przychodzi taki zadowolony klient do sklepu i kupuje chleb razowy. Bo zdrowy. Okazuje się że to nie jest chleb razowy, choć wygląda jak razowy. Powinien być zrobiony z mąki żytniej.... a jest z pszennej. Żeby był ciemny, jak razowy, dodali barwnik. Zbadałem półkę w markecie. 
Wszystkie razowe oszukane.

Dalej - idzie i kupuje margarynę. Bo dietetyczna i fit. Nie wie, że większość margaryn to chemiczny syf, farbka, woda i superniezdrowe tłuszcze sprzyjające nowotworom. 

Potem idzie i kupuje pomidorki. Bo witaminki. Zauważyliście, że wiele pomidorów ma nakłucia? Zwróćcie kiedyś uwagę. Wstrzykuje się do nich chemiczne preparaty, żeby szybciej urosły, a hoduje... na matach ze specjalnej wełny...

Potem idzie klient kupić jaja. Przerażone kury, całe życie zamknięte w klatce i naszprycowane sterydami znoszą jaja tak małe, że trzeba było wprowadzić oznaczenia jak dla ciuchów. L, XL, M. Można dzięki temu stworzyć wrażenie, że to jajo jest normalne. Ono jest po prostu L, albo M. Guzik prawda. Jajo to jajo. Widzieliście kiedyś prawdziwe jajo zniesione przez wyluzowaną kurę? Jest wielkie jak byk. To, co jest w sklepie to namiastka normalnego jaja.

Wróćmy jednak do Kiełbasizmu. Okazuje się, że jedzenie czerwonego, przetworzonego mięsa to o 70% większe ryzyko zachorowania na nowotwór oraz zawał serca. Warto więc przestrzec wyznawców tej religii, zwłaszcza przed zbliżającą się Wielkanocą. Trudno powiedzieć jednak, czy przyniesie to jakiś efekt, jako że Kiełbasizm również ma swoich męczenników.





sobota, 9 marca 2013

O czytaniu książek

W radiu mówili, że spada czytelnictwo. Podobno tylko 11% Polaków deklaruje, że przeczytało więcej niż jedną książkę rocznie. Dodam przy tym, że książka kucharska również liczyła się jako lektura. 

Redaktor prowadzący audycję sugerował nawet, by fragmenty książek dołączać do rachunków za gaz i prąd, które przecież nasi rodacy studiują zwykle z najwyższą uwagą. Za ten miesiąc sto złotych, Litwo ojczyzno moja, ale za wcześniejszy, ty jesteś jak zdrowie, sto trzydzieści było. 

W ten sposób, bezboleśnie, zanim się Polak zorientuje - już kilka stron przeczyta.

Ale teraz poważnie - wiele osób jest dumnych z tego powodu, że nie czyta. Rozumiecie, to jest nowoczesne. Czytało się kiedyś. Nikt tego wprost nie mówi, ale ja zdecydowałem się tę myśl przyczajoną głośno wyartykułować. Mało kto się przecież chwali, że disco polo mu się podoba, a "Ona tańczy dla mnie" ma już liczbę wyświetleń porównywalną chyba z kwotą na jaką Polacy zadłużyli się w bankach. 

Po co czytać, jeśli jest telewizja? Komputery? Konsole? Tablety? Człowiek to nie jest istota, która robi coś "dla zasady". Kiedyś jechało się koniem, teraz jedzie się samochodem. Pokolenie sentymentalnych zwolenników jazdy koniem wymarło. 

Z książką jest jednak inaczej. To coś innego niż film w telewizji. Nie dostajesz gotowca. Sam musisz wyobrazić sobie bohaterów, stajesz się częścią akcji. Nie jesteś przed telewizorem. W książce są tylko litery, ale akcja rodzi się w Twojej głowie, i jest tylko dla Ciebie. Tyle jest książek, co czytelników. Czytanie rozwija wyobraźnię, a bez wyobraźni życie jest diabelnie nudne... tak nudne, że pozostaje jedynie po raz kolejny obejrzeć głupkowaty serial lub program o gotowaniu.

Jeszcze jedno - w krajach Europy Zachodniej czyta się znacznie więcej niż u nas. Nieczytanie nie jest więc wcale podążaniem z duchem czasów. Jest raczej - niestety - wyrazem zaściankowości i cywilizacyjnego zacofania...

Przypominają mi się historie o Indianach, którzy rzeczy cenne, jak ziemia czy złoto oddawali za bezwartościowe, błyszczące paciorki. Im też wydawało się, że postępują słusznie, że robią doskonały interes. My oddajemy nasz czas za bezwartościowe błyskotki, często trwonimy go przesuwając nieistniejące krówki na nieistniejących łączkach facebookowych i naszoklasowych aplikacji. Oglądamy w telewizji tańczących i gotujących gfiasdoróf, którzy nigdy nawet nie dowiedzą się o naszym istnieniu. Dla których jesteśmy nikim. Rozumiecie - to tylko kit. Mydlana opera. Odmóżdżająca ściema. Oni nie uśmiechają się do Ciebie, tylko do kamery. Tymczasem to co cenne, rozwijające wyobraźnię - pokrywa się kurzem na półkach w księgarni.



piątek, 1 marca 2013

Smutna prawda...

Nie mogłem się powstrzymać przed "pożyczeniem" jeszcze jednego obrazka z filozofy.blox.pl

Trafia, że tak się wyrażę, w istotę sprawy...





A kto ty jesteś?


...Polak mały. Jaki znak Twój? Orzeł biały. Tę rymowankę znamy wszyscy z dzieciństwa. Od najmłodszych lat rodzice pytają nas: "A kto ty jesteś?". Wtedy wystarczy na przykład odpowiedzieć "Jaś", "Małgosia", by zasłużyć na oklaski.

Późnej odpowiedzi stają się bardziej skomplikowane. Uczeń. Majster. Magister. Piekarz. Kierowca. Człowiek. Numer. Istota rozumna. Mąż. Żona.

Jedna rzecz tylko zdaje się nie zmieniać. JA to JA. Tak zawsze było i tak już zawsze będzie.
Niestety... przychodzą "niesforni" filozofowie:






Obrazek pozwoliłem sobie zaczerpnąć ze strony filozofy.blox.pl. No właśnie. Czy "ja" rzeczywiście istnieje? Czy nie oznacza przypadkiem czegoś w stylu "Tutaj"?

Kiedy spoglądamy na stare zdjęcia przedstawiające uśmiechniętego bobasa, czy istotnie spoglądamy na siebie samych? Czy tamten bobas jeszcze istnieje? Rodzice z pewnością utwierdziliby nas w tym przekonaniu, mówiąc: "spójrz, jaki byłeś słodki". Lecz czy rzeczywiście to cały czas ja? A ten starzec, którym się stanę, czy będzie tym samym "mną", którym jestem teraz?

Inna sprawa. Skoro "Ja" istnieje, to gdzie ono jest? Gdzie się kończy a gdzie zaczyna? Dzieci mówią najczęściej, że jest w głowie. Pytane, w którym miejscu, nie mogą się zdecydować. Jedno pokazuje palcem na czoło, ale inne na czubek głowy. Są też takie, które wskazują na klatkę piersiową, na splot słoneczny. "Tutaj jestem!" mówią.
Dorośli mają bardziej rozległe "Ja". Pokazują na dom i auto. I konto w banku. To jestem Ja!

Tak więc nawet w tej sprawie są duże rozbieżności. 

Ja nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale są uczniowie w szkole podstawowej, którzy mówią, że znają. Mówią, że "ja" to kod genetyczny. Nie zmienia się przez całe życie. Nawet jak człowiek trafi do ziemi, to jest ten sam i leży w tej ziemi, ten kod genetyczny, na wieki wieków.